"Biała śmierć" wśród uczestników sportowego zgrupowania
(fragment książki Andrzeja Matuszczyka o wypadkach w górach)
27 grudnia 1980 roku od wczesnego ranka kłębiaste chmury przewalały się po niebie nie wróżąc nic dobrego. Z każdą chwilą wzmagał się ostry, zimny wiatr, który jak biczem smagał po twarzach nielicznie spacerujących po Korbielowie turystów. W mleczno-szarej mgle tonęły stoki Pilska, zaczął prószyć drobny śnieg...
Od 22 grudnia na obozie kondycyjnym w Korbielowie przebywała grupa młodzieży z Kalisza, uczniów Szkoły Podstawowej Nr 12 o profilu sportowym ze specjalnością lekkoatletyczną (16 dziewcząt i chłopców w wieku nie przekraczającym 17 lat). W ramach zajęć prowadzonych na obozie, który miał potrwać do 2 stycznia zaplanowane były różne formy treningu, a biorąc pod uwagę, że jego uczestnicy to chodziarze, jednym z elementów szkoleniowych miał być bardzo forsowny marsz i marszobieg w trudnym terenie górskim. W sobotę 27 grudnia wybór padł na Pilsko, szczyt Beskidu Żywieckiego o wysokości 1557 m w paśmie bezpośrednio graniczącym ze Słowacją.
Bez powiadomienia GOPR i placówki Wojsk Ochrony Pogranicza o godz. 10.00 wyruszyła na Pilsko 16-osobowa grupa chłopców i dziewcząt w wieku od 12 do 17 lat, którą prowadził kierownik obozu a zarazem trener chodziarzy – Krzysztof Kisiel.
Poszli na wycieczkę, mającą być formą sportowego testu wytrzymałościowego, jedynie w ubraniach treningowych i cienkich przeciwdeszczowych wiatrówkach. Zamiast odpowiednich butów turystycznych posiadali „adidasy" i trampki. Nawet latem nie jest to strój przydatny w górach a co dopiero zimą...
Gdy w godzinę po planowanym powrocie nikt z wycieczkowej grupy młodych sportowców nie wrócił pojawił się pierwszy niepokój: co się mogło stać?
Trzeba w tym miejscu powiedzieć o warunkach atmosferycznych, jakie panowały w tym czasie w Beskidach, a ściślej o tych, które zaskoczyły najprawdopodobniej dziewczęta i chłopców z Kalisza. Otóż temperatura wynosiła tego dnia minus siedem stopni Celsjusza, mierzona przy schronisku PTTK na Hali Miziowej. Lecz na Pilsku z uwagi na wzrost wysokości i bardzo otwarty teren, spadła na pewno do wartości –10 do –12°C. Panowała silna mgła i mocny wiatr, marsz zaś utrudniał głęboki śnieg sięgający na wierzchołku Pilska około metra, a w niższych partiach 40 cm, pokryty na dodatek warstwą świeżego puchu.
Wspomina trener Krzysztof Kisiel: nie, nie mieliśmy żadnego plecaka z żywnością lub dodatkową odzieżą. Takich rzeczy na treningu się nie używa. To nie była wycieczka szkolna, podczas której idzie się bardzo wolno. My poruszaliśmy się w tempie, w granicach 7 kilometrów na godzinę. Warunki były początkowo sprzyjające. Widoczność dobra – chociaż pochmurno. Nie wiał wiatr.
Można więc było spokojnie założony na ten dzień trening realizować. Temperatura wahała się w granicach 0°C, góra –3°C oczywiście w momencie wyjścia z bazy w Korbielowie. Co było potem?
Wyszliśmy trasą czerwoną na Halę Miziową. Pokonaliśmy ten odcinek w godzinę piętnaście, podczas gdy dla normalnych turystów założony czas wynosi dwie i pół godziny. Na górze, w schronisku zrobiliśmy przerwę. Młodzież wypiła herbatę i odpoczywaliśmy piętnaście minut. Dalej poszliśmy żółtym szlakiem na Pilsko.
Na Pilsku byliśmy gdzieś po 15 minutach. Mogła być wtedy godzina mniej więcej dwunasta. Doszedłem do niebieskiego szlaku (słowacki) do granicy państwowej, do oznaczenia wysokości po stronie słowackiej. Zgodnie z tym, co było zaplanowane ruszyliśmy za niebieskimi szlakami w dół, w kierunku połączenia się z zielonymi z Hali Miziowej ku Przełęczy Glinne. Widoczność była w dalszym ciągu dobra a śnieg zmarznięty. Można było swobodnie po nim się poruszać.
Sprowadziłem grupę niżej. I tutaj, gdzieś w miejscu, w którym szlak oznaczony jest na tyczkach (o czym nie wiedziałem, a dowiedziałem się później) skręciłem za mocno w prawo, co spowodowało, że weszliśmy na teren Słowacji.
Potwierdza jeden z uczestników, Marek Jerczak: około godz. 11.00 byliśmy w schronisku. Spotkaliśmy grupę chłopaków, która sama wędrowała. Po krótkim odpoczynku około 15 minut wyruszyliśmy szlakiem chyba żółtym na szczyt Pilska a grupę prowadził trener Krzysztof Kisiel. Przypominam sobie, że był moment, kiedy trener zaczął się wahać, czy iść na szczyt Pilska, pogoda bowiem zaczęła się psuć, zaczął padać śnieg. Cała grupa jednak nalegała, że skoro już tu jesteśmy, to moglibyśmy pokonać ten szczyt. Trener zgodził się i ruszyliśmy około 11.30 na szczyt Pilska. Wejście na szczyt było bardzo trudne, śniegu po kolana, oznakowanie szlaku niewidoczne. Uważam, że około godz. 12.00 weszliśmy na szczyt Pilska.
Dalsza relacja Krzysztofa Kisiela: Trafiliśmy na wydeptaną ścieżkę, którą poszliśmy w dół. W granicach w pół do pierwszej spotkałem Słowaka, gajowego, z którym przeprowadzona została bardzo dziwna rozmowa. Człowiek ten był przede wszystkim uzbrojony. Gdy do niego podbiegliśmy, zerwał z ramienia karabin i skierował w moją stronę. Spytałem więc, gdzie jestem. A on zagadnąwszy czy jesteśmy z Polski, odpowiedział, że to Czechosłowacja. Poprosiłem go aby powiedział, w którym miejscu znajduje się granica. Pokazał nam, że za „horą". A ile do najbliższej wioski? – zapytałem. Siedem kilometrów brzmiała odpowiedź. – To może pójdziemy tam? – zaproponowałem. – Nie, nie wolno. Jest zakaz. Są kary – nakazywał nam odwrót. – Ale jak trafić do granicy? – Musicie wrócić się po śladach! Stałem pod karabinem.
Oddajmy znów głos Markowi Jerczakowi: na chwilę zatrzymaliśmy się przy leśniczówce i zbiegliśmy w dół. W niewielkiej odległości od niej zauważyliśmy wszyscy jakiegoś człowieka. Był on ubrany w długi zielony płaszcz ortalionowy. Miał przy sobie broń z celownikiem optycznym. Cała grupa biegła w jego kierunku i w tym czasie zauważyłem, że człowiek ten zwrócił broń w naszym kierunku. Zatrzymaliśmy się przed tym człowiekiem i stanęliśmy w półkolu w odległości około 2 metrów. Trener pytał tego człowieka, gdzie w tej chwili się znajdujemy. Człowiek ten odpowiedział, że jesteśmy na terenie Czechosłowacji, w odległości około 6 km od granicy. Powiedział, że do najbliższej wioski jest około 7 kilometrów i jeżeli pójdziemy tam, to będziemy zatrzymani przez straż graniczną i zamknięci w mokrych ubraniach na 24 godziny i będziemy musieli płacić wysoką „pokutę" i dlatego też lepiej wrócić się po śladach na szczyt Pilska i iść do schroniska, z którego wyszliśmy.
Człowiek ten mówił w języku trochę czeskim, trochę polskim, tak że jego mowa była dla nas zrozumiała. Uważam, że w tym momencie trener wystraszył się tych wszystkich konsekwencji przekroczenia granicy a zwłaszcza zatrzymania nas przez 24 godziny w mokrych ubraniach. Mówił, że to pewne zapalenie płuc. W związku z tym trener powiedział do nas: przygotujcie się teraz na najgorsze: musimy wrócić z powrotem na szczyt Pilska. Zaczęliśmy wracać po śladach.
Dalej Krzysztof Kisiel: która to mogła być godzina? Przypuszczam, że na pewno w pół do pierwszej. Bo pamiętam, że gdy byliśmy na szczycie Pilska młodzież pytała mi się, czy zdążymy na obiad? Odpowiedziałem, że punktualnie raczej nie przyjdziemy i że spóźnimy się godzinę. Po naszych śladach wróciłem na Pilsko. W momencie wyjścia na wierzchołkowy płaskowyż sytuacja diametralnie się zmieniła.
W górach rozpętało się istne „białe piekło". Nadciągnęła śnieżyca, gęsta mgła spowiła stoki Pilska utrudniając widoczność i poruszanie się. Ostry wiatr przenikał cienkie dresy, wkrótce też przemokły najpierw trampki, później „adidasy".
Będąc zdecydowanie przekonanym, że jesteśmy w Polsce, zszedłem na tę stronę. Później okazało się, że w tym miejscu, w którym stałem granica zakręca prawie pod kątem prostym. To spowodowało, że poszedłem lekkim trawersem i... ponownie znalazłem się na stronie słowackiej. Poczęliśmy schodzić w dół.
Około godz. 16.00 zaczęła się właściwa tragedia. Natrafiłem na tablicę z informacją przeciwpożarową. Napisy nie po polsku! Byliśmy znowu w Czechosłowacji! Od tego momentu nastąpiły najgorsze chwile. Zaczął mi słabnąć Leszek (Śledź). Trudno mu się szło. Chłopcy zaczęli mu pomagać. Z kolei począł tracić siły również Irek Langwerski. Dziewczęta zajęły się nim, a wszyscy chłopcy ze mną razem – Leszkiem.
Ja musiałem przecierać szlak. Szliśmy żlebem nad potokiem. Potem cofałem się, aby w trudniejszych miejscach ułatwić drogę Leszkowi i przeprowadzać go. Cały czas rozcierałem mu dłonią twarz i starałem się nie dopuścić do zaśnięcia.
O godz. 19.00 stanęliśmy. Leszka praktycznie już nieśliśmy. Młodzież była mała a on ważył 60 kilo. Wymościliśmy mu posłanie z kosodrzewiny i posadziłem go na nim. Wyznaczyłem dwójki, które razem ze mną rozcierały jego klatkę piersiową, nogi, dłonie, ramiona i plecy, aby utrzymać temperaturę ciała. Ale to się niestety nie udało. Zmarł gdzieś przed 21.00. Jeszcze przez pół godziny prowadziłem masaż serca i robiłem sztuczne oddychanie. A zatem wszystko, na co było nas w tych warunkach stać.
Młodzież była bardzo zdyscyplinowana – jeśli tak można powiedzieć – przez cały czas. Wszystkie moje polecenia wykonywała. Grupa trzymała się mnie. Co silniejsi chcieli w pewnym momencie pójść naprzód, ale nie pozwoliłem im na to. Musiałem te dzieci czymś zajmować. Śpiewali kolędy, modlili się. Ja na nich przeklinałem. To znów krzyczałem. Gdy zatrzymywaliśmy się gdzieś, dobierali się parami i rozcierali się nawzajem. Każda dwójka była co chwilę, co kawałek wywoływana przeze mnie i sprawdzałem, czy nie słabną. Za wszelką cenę nie wolno im było zasnąć! Cały czas pamiętałem o tym.
Podczas jednej z przerw w trakcie pięcia się coraz stromiej i wyżej – zasnął nam Irek. Normalnie chłopak zasnął! On miał zresztą niesamowitą zdolność – można tak powiedzieć – do spania na stojąco. Pierwszy raz w życiu spotkałem takiego człowieka, który wszędzie, gdzie jeździł, najlepiej i najwygodniej wypoczywał śpiąc – stojąc. Nie dało się go już jednak przebudzić. Przez dwie godziny utrzymywaliśmy go w letargu, aby nie zamarzł. Niestety...
Około godziny trzeciej nad ranem zadecydowałem, że będąc – jak to później określiłem w odległości około 2 kilometrów od granicy – muszę dotrzeć do najbliższej miejscowości w Czechosłowacji. Cały ciężar torowania drogi spadł na mnie. W dodatku osłabł Marek (Witczak). Znowu pojawiły się problemy niesienia go przez jary i strumień. Chłopiec ten też zasnął w marszu. Nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Gdy zmarł, było około w pół do piątej.
Tak o ostatnich chwilach Marka Witczaka wspomina Marek Jerczak: Około godziny 4.30 Marek poczuł się bardzo źle. My cały czas już go nieśliśmy i w pewnym momencie Marek Witczak zasnął. Przedtem majaczył, mówił, że nie chce umierać i płakał. Z tego, co zauważyłem trener był bardzo załamany, w tym czasie chyba nawet usiadł na śniegu, też płakał. Mówił, że jest mordercą tych chłopaków. W tym czasie Marek już nie żył. Trener chciał zostać przy zmarłymi mówił, że razem z nimi chce zginąć. My wszyscy powiedzieliśmy, że jest nas jeszcze 13 i chcemy żyć i żeby nas gdzieś wyprowadził. Trener chyba zrozumiał te słowa i powiedział, że gdzieś nas zaprowadzi... Dalej Krzysztof Kisiel... Zdawałem sobie sprawę, że muszę walczyć o pozostałą przy życiu grupę. Za wszelką cenę. Parę razy leżałem po pas w potoku. Gdy kończyłem marsz byłem do polowy zamrożony. Wstał już następny dzień. Przed godziną dziewiątą rano w niedzielę doszliśmy do Mutnego.
Mutne... żadna chyba wioska w słowackich Beskidach nie rozciąga się na tak rozległej, nie zamieszkałej przestrzeni. Od ostatniego domku koło tartaku występuje 8-kilometrowe pasmo niedostępnych lasów w kierunkach północno - zachodnim, północnym i północno - wschodnim. Ze wsi, która leży w cieniu Pilska na szczyt nie prowadzi ani jedna ścieżka. W dziewiczych dolinach jedyny do przebycia szlak stanowią potoki. Jest ich kilka, każdy ma wiele dopływów, bo śnieg z grzebieni Pilska spływa do nich przez ponad pół roku. Las jest tu również głęboki i nawet nie nadaje się do eksploatacji. Na starych mapach takie miejsca oznaczano by jako „Hic Sunt Leones".
Na przejściu granicznym Trstena-Chyżne pracuje celnik Józef Bolek. Ten nad wyraz skromny człowiek uratował kilkanaście istnień ludzkich. Odkrył dzięki dużej spostrzegawczości 13 śmiertelnie zmęczonych ludzi w momencie, gdy o ich życiu decydowały minuty.
Oto jego z kolei relacja: szedłem z inżynierem leśnictwa Ludovitem Janiakiem. Daleko za wsią, w dolinie Polom dostrzegłem na śniegu coś czerwonego. Przyjaciel wątpił, aby w tych stronach można było kogoś spotkać. Czerwona plama na śniegu nie dawała mi jednak spokoju. Podszedłem bliżej i zacząłem nawoływać. Odezwały się słabe głosy. Paru ludzi podniosło się i usiłowało biec. Upadli wszyscy w śnieg. Nie byli w stanie zrobić kroku.
Inż. Janiak zabrał do swojego „Moskwicza" sześcioro dzieci i odwiózł je do leśniczówki, do rodziców Józefa Bolka. Ten ostatni usiłował nakłonić pozostałych, aby wstali i spróbowali ruszyć naprzód.
Odnalezieni wędrowcy szli noga za nogą nie odrywając stóp od ziemi. Mieli odmrożone kończyny, brodzili przecież w potokach, dresy przemokły im do suchej nitki a potem zamarzły na kość. Niebawem samochód wrócił po pozostałych młodych ludzi i wkrótce wszyscy znaleźli się w leśniczówce. Matka Bolka ugotowała 30 litrów gorącej herbaty. Bolek z Janiakiem usuwali z odzieży wędrowców lód, rozcinali im obuwie. Bolek zadzwonił do Michała Kutlika prosząco nadesłanie lekarza. Dopiero wtedy dowiedział się, że odnalazł ludzi, których szuka pół Orawy.
W całonocnych poszukiwaniach, którymi kierował obecny Naczelnik Grupy Beskidzkiej GOPR — Adam Kubala, długo nie natrafiano na żaden ślad. Dopiero w niedzielę rano okazało się, że 13-osobowa grupa wraz z trenerem dostrzeżona została przez czeskich „pograniczników". Udzielili jej pomocy, sprowadzili do Mutnego.
Dlaczego zginęli najsilniejsi? najsprawniejsi? Byli najsilniejsi, oni też wraz z trenerem torowali drogę, gdy wieczorem po bezskutecznych poszukiwaniach zabłądzili w rozległym masywie Pilska. Przecierali szlak, aby słabsi mogli pójść i nie zostać na zawsze w śnieżnej bieli. Zagubieni, bezradni, bez żywności wykrzesali z siebie wszystko. Kiedy temperatura spadła do 10 stopni poniżej zera przebywająca potem w zakopiańskim szpitalu Małgosia Kowalska powie, że Langwerski zdjął górną część dresu i dał ją najbardziej zziębniętej Mariolce Arnold. Pomagali nam rozcierać ręce, nogi, brnęli w śniegu torując szlak... Wichura była jednak straszna i mróz wzmagał się z godziny na godzinę. Nie wiem, co się później ze mną działo, niewiele z tego pamiętam. Wiem tylko, że chciało mi się pić, pić i jeszcze raz pić. Majaczyła mi się szklanka ciepłej herbaty... No i chciałam spać... spać...
Jestem zdumiony wspaniałą postawą dzieci — powie potem głęboko wzruszony szef akcji — Adam Kubala. W to, co te dziewczęta i chłopcy przeżyli w tę straszną noc trudno wprost uwierzyć. Nie mam dla nich słów uznania.
Zarówno słowackie jak i polskie ekipy ratunkowe z początku wykluczały, aby tędy byli w ogóle w stanie zejść turyści z Pilska. A jednak stało się to, czego nikt nie przewidział.
Podczas gdy 13 znajdujących się przy życiu młodych ludzi przewożono do szpitala członkowie straży granicznej, górskiego pogotowia i leśnicy przedzierali się przez gąszcza w poszukiwaniu ciał pozostałych członków grupy. Ślady dawno zawiał śnieg a poszukiwania zdawały sie nie mieć końca.
Następnego dnia około godz. 12.50 ratownicy odnaleźli zwłoki Ireneusza Langwerskiego, 17-letniego mistrza Polski juniorów i zwycięzcy Spartakiady Młodzieży w chodzie na 10 km. Zmarły z wycieńczenia i wychłodzenia organizmu chłopak nie posiadał przy sobie żadnych dokumentów. Miał gołą głowę, na nogach adidasy a ubrany był w wełniany owerol.
O godz. 14.00 znaleziona została kolejna ofiara, 16-letni Leszek Śledź. Ciało pokryte było gałązkami kosodrzewiny, co dowodzi, iż ten, kto to uczynił, nie mógł niestety przyjść już z pomocą. Około 70 metrów niżej słowacka straż graniczna natrafiła na trzecie zwłoki – 14-letniego Marka Witczaka.
Wypadek ten nie pierwszy w Beskidach potwierdził raz jeszcze smutną prawdę, że na góry nie ma silnych. Jeżeli lekceważy się podstawowe zasady bezpieczeństwa (brak odpowiedniego odzienia, obuwia i wyżywienia oraz rzeczy do przebrania) można zostać na skutek tej lekkomyślności zaskoczonym przez naturę, tak – iż nie ma już potem odwrotu od ofiar.
Wspominając dramat Pilska trzeba zdać sobie sprawę, że przecież była to młodzież silna, wysportowana, sprawna fizycznie i na pewno nie łatwo chciała się poddać ostrym warunkom postawionym przez przyrodę. Ale w imię czego zginęli ci ludzie. Czy w pogoni za wyczynem za wszelką cenę? Przecież były to jeszcze dzieci – i to powierzone opiece dorosłych!
A może u podstawy całej tragedii leży całkiem na pozór błaha ale jakże brzemienna w skutkach sprawa. Wielokrotnie wędrując granicznymi odcinkami szlaków w Beskidach obserwowałem, że białe słupki mające oznaczenia Polski i Słowacji często są odwrócone w nieprawidłową stronę – tzn. Polska jest oznaczona tam gdzie Słowacja lub odwrotnie. W ekstremalnie złych warunkach atmosferycznych, które często panują w rejonach grzbietów i szczytów – łatwo, szybko i bez zastanowienia (czy skorygowania stron świata kompasem) można się tym fatalnie zasugerować. Najbardziej zwodnicze staje się to przy załamaniach linii granicy państwa.
To jest oczywiście domniemanie, natomiast bez wątpienia współwinnym dramatu był słowacki gajowy z karabinem, który nie potrafiąc przedłożyć zagrożenia ludzkiego życia nad nie wiedzieć nawet jak surowe graniczne zarządzenia wysłał cała grupę – powiedzieć można otwarcie – na zatracenie.
Jestem głęboko przeświadczony, że gdyby nie była to młodzież wytrenowana i usportowiona śmiertelnych ofiar byłoby więcej i żadna zapobiegliwość czy determinacja opiekuna grupy nie mogłaby na to nic poradzić.
Reasumując całą tę ponurą historię wypada jeszcze uzupełnić, że trener Krzysztof Kisiel po trwających ponad dwa lata rozprawach sądowych został uniewinniony od zarzutu nieumyślnego spowodowania śmierci trzech swoich wychowanków. Jednak konkluzja – „przekreślone całe życie" wydaje się tu być jak najbardziej na miejscu.
|